Jako patriota ludzkości cieszę się z osiągnięć w dziedzinie podboju kosmosu w zasadzie niezależnie od tego, które państwo akurat odnosi sukces. Najbardziej bym się cieszył z polskiej misji kosmicznej, ale na to będzie trzeba jeszcze chwilę poczekać – na razie nie radzimy sobie z lotniskami. Gdy Zjednoczone Emiraty Arabskie ogłosiły swój program o nazwie Mars 2117, też się ucieszyłem, choć zachowałem daleko idący sceptycyzm.

Projekt na razie wygląda dosyć mgliście. Zakłada, że do roku 2117 na Marsie powstanie kolonia dla sześciuset tysięcy osadników. Imponujące, nie powiem. Czy w to wierzę? Też nie powiem. Ciekawsze pytanie, czy pierwszy na Czerwonej Planecie postawi stopę Amerykanin, czy Chińczyk. Domyślcie się, komu nieco bardziej kibicuję. Jednak ciekawsze jest pytanie: co potem? Co, jeśli już tam wylądujemy?

W mojej pierwszej powieści Mars, którą napisałem ponad dwadzieścia lat temu, przyjąłem wyjątkowo optymistyczne założenie, że Marsa da się terraformować. Przyznam, że dla potrzeb fabuły nieco naciągnąłem fakty wynikające z ówczesnego stanu wiedzy. W miarę pisania mój optymizm powoli zdychał, głównie z powodu zagłębiania się w zakamarki ludzkiej natury. No ale bez spojlerów.

Dziś wiadomo, że terraformowanie Marsa w dającej się przewidzieć przyszłości to mrzonka, nawet przy założeniu niezakłóconego rozwoju technologii. Słaba grawitacja wespół z brakiem pola magnetycznego oznaczają, że nawet jeżeli uda się stworzyć przyjazną nam atmosferę, to nie przetrwa ona długo. Przede wszystkim zostanie zdmuchnięta przez wiatr słoneczny. To skazuje osadników na życie w habitatach i oznacza podwyższony poziom szkodliwego promieniowania docierającego do powierzchni. W sumie wypadałoby się osiedlić pod ziemią. Pod marsem.

Głównym ograniczeniem w kolonizacji Marsa nadal jest jednak napęd, bo jakoś tam trzeba przecież dolecieć. Paliwo chemiczne (nafta, metan lub wodór) to technologia niewiele udoskonalona od początków ery kosmicznej. Co gorsza niespecjalnie widać jakiekolwiek rozwiązanie, które mogłoby dokonać tu rewolucji.

W chwili startu rakiety paliwo i utleniacz stanowią do 90% jej masy. To wielce nieefektywne i oznacza, między innymi, że z użyciem tej technologii nie da się polecieć na Marsa i wrócić bez dodatkowego tankowania. Jeszcze gorzej to wygląda w przypadku egzoplanet nieco większych od Ziemi – tam w pełni zatankowana rakieta o współczesnej konstrukcji w ogóle nie potrafiłaby wystartować i wznieść się na orbitę. Energia pozyskiwana z reakcji utleniania jest zbyt mała, by wydobyć pojazd ze studni grawitacyjnej takich planet. Choć to akurat problem chwilowo pomijalny, bo z użyciem napędu chemicznego i tak nie dolecimy tam w czasie, który warto rozważać. Na razie zostańmy przy Marsie.

Człowiek jest złożonym organizmem, zdolnym do przeżycia w bardzo wąskim zakresie parametrów (grawitacja, temperatura, ciśnienie, poziom tlenu, poziom promieniowania, etc). Pomińmy jednak na chwilę krytykę sensu lotów załogowych i uznajmy, że po prostu tak robimy. Że lecimy osobiście i to tłumnie. Czyli że kwintesencją humanizmu jest cielesność. No cóż, dostarczenie ludzi na Marsa jest jak najbardziej możliwe już dziś.

Elon Musk, którego wypada tutaj wspomnieć, powiedział, że chciałby umrzeć na Marsie, choć niekoniecznie podczas lądowania. To wydaje się w pełni wykonalne teraz, dostępnymi obecnie środkami. Kosztowne, ale wykonalne. Gorzej z powrotem, na to nie ma pomysłu. Brakuje też pomysłów na przetrwanie tam bez ekstremalnie drogiego wsparcia surowcowego z Ziemi. O ile dopuszczenie prywatnych firm do amerykańskiego programu kosmicznego pozwoliło obniżyć koszt wyniesienia ładunku na orbitę KILKUNASTOKROTNIE, o tyle wciąż brakuje dokładnych kalkulacji dotyczących transportu Ziemia-Mars.

Arabowie mogą się pochwalić najwyższą w historii ludzkości skutecznością misji kosmicznych – wynosi ona sto procent. Wysłali jedną misję – Al Amal, znaną też jako Hope – i misja się powiodła. Satelita krąży wokół Marsa i pstryka fotki. Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że od tego bardzo, baaardzo daleka droga do marsjańskiej kolonii.

Sama motywacja Arabów wzbudza jednak największe wątpliwości. Region, w którym leżą Zjednoczone Emiraty Arabskie, podobnie jak i zresztą większość państw arabskich, za kilkadziesiąt lat może nie nadawać się do życia. Tzn. przy założeniu, że zmiany klimatyczne będą postępować w obecnym tempie. Chociaż, szczerze mówiąc, dziś też średnio nadają się do życia. W ramach moich podróży kilka razy odwiedzałem państwa arabskie, stąd wiem, że w lecie przebywanie poza klimatyzowanymi pomieszczeniami oznacza, że z człowieka pot leje się strumieniami. Jest to oczywiście niekomfortowe, ale do przeżycia, jeżeli ktoś nie ma problemów zdrowotnych. Jednak te warunki nie będą już do przeżycia, gdy temperatura mokrego termometru przekroczy wartość krytyczną dla organizmu ludzkiego.

Nadal jednak, nawet jeśli dalej będziemy tak rozwalali nasz klimat, to tutaj, na Ziemi, i tak będą panowały lepsze warunki do życia niż w habitacie na Marsie.