Bangkok (4)
PAP – Permanentna Azjatycka Prowizorka. Widać ją na każdym kroku. Linie energetyczne w supłach, zwojach, gdzieniegdzie pobieżnie okręcone izolacją, wiszą na słupach lub nawet gałęziach drzew. Miejscami zwisają półtora metra nad ziemią i trzeba się schylać, żeby nie dotknąć 380V. Chodniki wzdłuż ulic czasem są, czasem ich nie ma, a czasem nawet jeśli są, to są kompletnie zastawione straganami. Nikomu nie przeszkadza budka telefoniczna, którą trzeba obejść przez parking pod hotelem. A jeżeli wejdziesz na ruchliwą ulicę, by ominąć spontaniczną doniczkę z palmą, to nikt cię nie obtrąbi, tylko ominie jako kolejny element ruchu ulicznego.
Pantip Plaza (zwana też Phan Thip) to największe w Bangkoku centrum handlowe IT, chociaż prawdę mówiąc wypadałoby je nazwać bazarem. Jest to bowiem pięciopiętrowy budynek powierzchnią równy połowie warszawskiej Arkadii, a wypełniony masą niezależnych stoisk, dużych, mniejszych i całkiem malutkich. Coś na kształt tych hal spod Pałacu kultury. Tyle że w Azji prowizorka jest… permanentna. Widać tam strategię sprzedaży rozdrobnionej – jedna firma ma kilka małych stoisk z identycznym asortymentem w kilku miejscach bazaru, zamiast jednego dużego. To oczywiście oznacza mniejszy asortyment. Niby da się tam kupić wszystko, trudniej jednak kupić coś konkretnego. Szukałem ekranu LCD do GoPro2 i we wszystkich stoiskach fotograficznych wiedzieli, o co mi chodzi, ale akurat tego nie mieli. Bo jak mieli mieć, skoro zamiast jednego normalnego sklepu z zapleczem wynajmują tam pięć osobnych klitek, w których można kupić po pięć razy to samo?
Na bazarach ceny zazwyczaj są umowne, choć w lepszych sklepikach po europejsku możemy przeczytać cenę z metki. Zapewne do negocjacji, ale nie lubię negocjować, więc traktuję wydrukowaną cenę jako cenę ostateczną i kupuję albo nie. No chyba, że mi zależy, to z przykrością się targuję. To się prawie nie zdarza. Eleganckie centra handlowe wyglądają niemal jak kopie tych europejskich, co nie jest może specjalnie ciekawe, Za to przynajmniej wiadomo, czego się spodziewać. W sumie generalnie pełna kultura.
Problem pojawia się, kiedy docieramy do miejsc, gdzie handlują muzułmanie. Wtedy zaczyna się łapanie za ręce, wciąganie na granicy przemocy do kramików i obrażanie się, gdy nie podejmujemy teatru targowania ceny zachwalanego towaru, którego nawet nie chcemy kupić (ale który sklepikarz chce nam sprzedać). Wreszcie pojawiają się te ocierające się o groźby sugestie, że jeśli niczego nie kupisz, to znaczy, że nie szanujesz sprzedawcy. Czyli go obrażasz. Czyli jakbyś go uderzył. Odpychająca mentalność. Po prostu włos jeży się w nosie. Unikać!
Reklamowany w przewodnikach bazar przy Khao San Road spotkał ten sam los, który spotyka inne reklamowane w przewodnikach miejsca. Miała to być mekka backpackerów i gadżeciarzy, a jest już to co wszędzie, czyli tajska cepelia. Poza niezłą knajpą pod chmurką nie było tam nic ciekawego. Jedyną osobą, która oferowała coś, co naprawdę chciałem kupić, był bezdomny, z pomocą młotka i nożyka montujący z puszek po napojach mieszczące się w dłoni modele tuk-tuków. Niestety nie udało mi się żadnego zakupić, bo kiedy już się zdecydowałem, pan rzemieślnik akurat kimnął na schodach i nie miałem sumienia go budzić.
Warto odwiedzić któryś z bazarów nocnych, gdzie handel rozpoczyna się, jak sama nazwa wskazuje w nocy. Generalnie polecam bazary i targowiska, ceny są tam zdecydowanie niższe i dopóki ktoś nie próbuje nam wcisnąć oryginalnego Koh-i-noor, można założyć, że nie próbuje nas orżnąć. W temacie dojazdu do owych bazarów odsyłam do moich poprzednich wpisów o Bangkoku (jeśli weźmiecie tuk-tuka, prawie na pewno dotrzecie gdzie indziej, niż zamierzaliście). Napisy po angielsku i częsta podstawowa znajomość tego języka wśród tubylców bardzo ułatwiają życie.
Udostepnij
May 7th, 2013 at 19:57
Ciekawe jak ktoś z Tajlandii opisał by wizytę w Polsce.
May 7th, 2013 at 20:09
Fajnie z miłą chÄ™ciÄ… sam bym pojechaÅ‚…